Z racji, iż jestem zwiadowcą oraz że dawni słudzy Basiora Ciemności wciąż pojawiają się w okolicach watahy, stanowiąc niebezpieczeństwo dla nieuważnych stworzeń, postanowiłam wybrać się na zwiad, tym razem za granicę watahy. A nuż widelec odkryję ich miejsce spotkań czy coś w ten deseń? Jak już Was na wstępie poinformowałam o moim planie na tamten dzień, tak też patrolowałam okolice granic WKD. Jak można się spodziewać, nie informowałam o tym Moon, bo po co, uważałam to po prostu za swój obowiązek. Ogólnie było mi nawet całkiem przyjemnie. Słońce co chwila wyłaniało się zza chmur i posyłało ciepłe promienie ku ziemi, wiał lekki wiatr przyjemnie plączący mi futro i strzepujący z gałęzi osiadły na nich wcześniej śnieg. Rozradowana atmosferą przestałam zwracać większą uwagę na szczegóły inne niż obecność czarnych zwierząt w zasięgu wzroku.
Po kilkunastu minutach zupełnie nie wiedziałam już, gdzie jestem. Drzewa wydawały się obce, pozbawione liści zarośla rosły jakby gęściej i wyglądały złowrogo. Po obu stronach ścieżki pojawiły się czarne, splątane krzewy, wyposażone w długie na cal ciernie. Zaczęłam się zastanawiać, czy aby nie zawrócić. Gdyby tylko jakaś dróżka odbiegała w lewo, szybciej dotarłabym do watahy… Postanowiłam iść dalej jeszcze pięć minut, a jeśli nic się nie zmieni, zawrócić. Minęło sześćdziesiąt sekund, potem kolejne i jeszcze raz… W pewnej chwili dostrzegłam ledwie widoczną pośród gąszczu odnogę ścieżki. Nie zastanawiając się długo skręciłam. Zasypana śniegiem dróżka zaprowadziła mnie na rozległą polanę. Ruszyłam powoli i ostrożnie na drugą stronę, kiedy nagle z krzaków po mojej lewej i prawej stronie wyskoczyła sfora zdziczałych psów. Próbowałam uciec, jednak moje wysiłki były daremne. Udało mi się utworzyć wokół siebie psychobarierę, jednak wiedziałam, że zbyt długo nie wytrzymam. Jeśli będę zmęczona walką, ochrona pęknie, a psy rozszarpią mnie i następnie zjedzą. Ciekawe zakończenie życia, skończyć w kilkunastu żołądkach, nieprawdaż?
Atakujące mnie psy nie prezentowały się najlepiej. Dość chude, brudne i o skudlonej brązowej, czarnej i szarej sierści, z licznymi bliznami i innymi śladami po wzajemnych walkach. Ich pożółkłe, aczkolwiek mocne kły usiłowały mnie dosięgnąć, co nie było zbyt dobrym pomysłem zważywszy na otaczającą mnie psychobarierę. Za to moje zęby nie próżnowały. Przecięłam nimi kilku psom skórę na karku, inny dostał ode mnie łapą w pysk, a jakiś łaciaty osobnik skończył z mocno krwawiącą łapą. Mimo wszystko, jak już wspominałam, psychobariery nie mogłam utrzymać zbyt długo. Zmęczona ciągłym wysiłkiem fizycznym w pewnym momencie poczułam, jak wokół mnie pęka magiczna ochrona, chroniąca od psich zębów bańka. Chwilę potem poczułam wbijające się w okolicach mojej łopatki zęby. Jednak gdy chciałam się odgryźć, inne psy rzuciły się na mnie, niemal przewracając. Oczywiście próbowałam się bronić, któż nie robiłby tego na moim miejscu, lecz co mogłam wskórać ja jedna przeciwko kilkunastu pyskom wyposażonym w dobrą broń? Kiedy upadłam na ziemię, myśląc, że oto zginę rozszarpana przez stado zdziczałych psów, napastnicy rozstąpili się. Coś zaszeleściło w krzakach naprzeciwko mnie. Na polanę wystąpił olbrzymi czarny basior, dawny sługa naszego dawnego przeciwnika. Uśmiechnął się na mój widok, a musicie wiedzieć, że dobry uśmiech to nie był. Wstałam. Psy otoczyły nas kręgiem. Na kilka sekund zaległa zupełna cisza.
Nagle basior rzucił się w moją stronę. Wykonałam szybki unik, ale nie doceniłam umiejętności przeciwnika. Lądując odwrócił się szybko, toteż skacząc w moją stronę nie chybił. Nie minęła chwila, a stał nade mną, szczerząc śnieżnobiałe kły. Spojrzałam w jego bezlitosne oczy z przerażenie. Już miał zatopić zęby w moim gardle, gdy odwrócił się i spojrzał za siebie. Popatrzyłam w tamtym kierunku. Z krzaków wynurzyła się tajemnicza postać w brązowym, podniszczonym płaszczu z kapturem.
Przybysz wszedł na polanę. Przez moment trwała zupełna cisza, wszystkie oczy zwrócone były w stronę nieznanego wilka. Nagle buchnęło światło, a sfora psów wpierw zawarczała, potem jednak spokojny głos basiora w pelerynie kazał im odejść. Skomląc, napastnicy podkulili ogony, a następnie uciekli. Nawet mój przeciwnik, niedawny sługa Basiora Ciemności, wycofał się w gąszcz. Światło znikło, a obcy podszedł do mnie i pomógł mi wstać. Odrzucił kaptur. Jego brązowe oczy zalśniły, na przyprószonym siwizną szaro-brązowym pysku pojawił się uśmiech. W łapie trzymał niedużą drewnianą laskę.
- Pustelnik – powiedziałam. Skinął głową, a potem jej ruchem przekazał mi, żebym podążała za nim. Weszliśmy w otaczający nas las, całkiem niedawno złowrogi, lecz teraz, u boku tajemniczego basiora czułam się bezpiecznie. Zdawało mi się, że minęło zaledwie kilka minut, kiedy stanęliśmy na granicy watahy. Podziękowałam mojemu wybawcy i pożegnałam się. On odpowiedział mi uśmiechem, po czym odwrócił się i odszedł.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz