Shogain jak zwykle patrolował okolicę. Jego skrzydła pracowały równo, niemal mechanicznie. Basior nie wyglądał jednak na zbytnio zainteresowanego tym, co dzieje się na terenie watahy. Leciał tędy już 5 raz tego dnia i zwyczajnie mu się nudziło. Ale praca to praca, nie miał wyboru, musiał dokończyć, co zaczął. Nie należał do wilków o słomianym zapale, nie zwykł też nie robić tego, czego inni od niego oczekiwali. Dlatego ostatkiem sił i chęci skupił się na patrolowaniu.
Pół godziny później, kiedy skończył kolejny obchód mógł w spokoju odpocząć. Zadanie wykonane, zagrożenia nie stwierdzono, więc ma wolne. Niewiele myśląc skierował się więc na polanę, by spokojnie wylądować. Już miał składać skrzydła, kiedy tuż przed jego nosem wyskoczyła biała wadera. Próbował hamować, ustawiając skrzydła prostopadle do wiatru, ale nie udało mu się. Z pokaźną prędkością uderzył w drobną wilczycę i oboje uderzyli w ziemię. Już chciał przepraszać, kiedy ta plątanina ogonów, łap i skrzydeł, jaką obecnie tworzyli, postanowiła nie zatrzymać się w miejscu, ale sturlać się z górki. Kiedy wilki w końcu otworzyły oczy, znajdowały się sto metrów niżej niż uprzednio. Oboje byli potłuczenie, a zmieszany Shogain natychmiast wstał i szturchnął waderę łapą, chcąc ją przeprosić i pomóc wstać. I to był błąd. Oczy przesłonił mu widok małego szczeniaka, który skryty w krzakach cicho piszczy za rodzicami, złapanymi przez ludzi. Zobaczył całą historię wadery i nie czuł się z tym dobrze. Nie chciał tego, ale był rozkojarzony i nie zapanował nad swoją mocą. Cofnął się od niej o kilka metrów i przepraszająco pokiwał głową.
- Przepraszam, Rebeca, nie chciałem. Wszystko w porządku? - nawet nie zastanawiał się, skąd zna jej imię.
<Rebeca?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz