Biegałam po terenach watahy. Co chwilę przeskakując przez pieńki i czołgając się pod korzeniami drzew gnałam gdzie oczy mnie poniosły. Nagle na mojej drodze dosłownie wyrósł wilk. Z trudem wyhamowałam a wadera nawet nie drgnęła tylko patrzyła się na mnie. Trwało to na tyle długo by przyjrzeć się jej uważnie: była cała czarna, a jej oczy były białe. Długie pazury i zęby były zielone. Kapała z nich trucizna. Patrząc na nią przechodziły mnie ciarki. Gdy przemówiła, automatycznie się przewróciłam
- Ho ho ho! Co my tu mamy? Skrzydlata wadera! Idealnie!- warczała wadera pochylając się nade mną. Wcisnęła mi flakonik w kształcie czaszki w której pływała zielona trucizna.- Masz to podać alfie tego stada, inaczej będzie z tobą źle. A jeśli to zrobisz, obiecuję że dostaniesz coś ode mnie. Coś o czym marzysz…- kusiła. Patrzyłam na nią jak na wariatkę. Teraz byłam pewna że to czarownica. Odczekałam chwilę aż bardziej się przybliży i rzuciłam w nią flakonikiem. W kontakcie z jej pyskiem pękł a ona znikła… Węszyłam chwilę za nią ale nie czułam już tego ohydnego zapachu stęchlizny. Wyparowała? Możliwe. Ale nie chciałam sobie nią zawracać głowy. Pobiegłam prędko ostrzec alfę że ktoś czyha na jej życie...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz