Pierwszych dwóch pokonałem z łatwością, wystarczyło ich ugryźć i wypić ich krew. Zaskoczone wilki nie były trudnymi przeciwnikami. Widać nigdy nie spotkały się z kimś takim jak ja. Reszta jednak otrząsnęła się ze zdziwienia i rzuciła do ataku. Część na mnie a część na Yǒnggǎn. Kątem oka zobaczyłem jak wadera razi prądem przeciwników. Stwierdzając że sobie poradzi przestałem o niej myśleć i zająłem się walką. Pierwszy basior w kolorze brudnego piasku i szaro-błękitnych oczach skoczył mi do gardła. Zrobiłem unik i uderzyłem go w kark, tak że aż pisnął. W tym czasie od tyłu skoczył na mnie czekoladowo-czarny wilk. Przeniosłem się cieniem na drugą stronę polanki. Czekoladowy wpadł na piaskowego. Tamten myśląc że to ja wgryzł mu się w gardło, na co tamten odpowiedział tym samym. Obaj zabili się nawzajem. Wynurzyłem się z cienia tuż za czarnym basiorem w białe cętki. Skoczyłem mu na grzbiet, wbijając pazury i łamiąc kręgosłup. W odwecie zaatakował mnie wielki pręgowany basior. Uderzył mnie pięścią z wiatru tak że poleciałem dobre kilka metrów i uderzyłem o drzewo drugim bokiem. Uderzenie wydusiło mi z płuc powietrze aż sapnąłem. Basior podleciał (miał skrzydła) do mnie i wgryzł mi się w lewą łopatkę. Celował w gardło ale zdążyłem się odrobinę przekręcić. Czułem zapach własnej krwi i szybko bijącego serca. Nie byłem w stanie skoczyć mu do gardła więc wgryzłem się w prawą łapę. Przez nią też w końcu można wypić krew. Wilk gdy tylko zorientował się co robię, zaczął się szarpać i wyć. Na pomoc przybiegło jakiś dwóch nowych i zaczęło mnie gryźć w każdą część ciała. Ja jednak nie puszczałem, krew dodawała mi sił i wspomagała regenerację ran. Moja ofiara padła martwa. Tym dwóm zwyczajnie rozszarpałem gardła. W moim polu widzenia został jeszcze jeden. Biały w żółte pasy. Pobiegłem w jego kierunku, ten zrobił unik i ugryzł mnie w nasadę ogona zrywając bandaż. Nie powinien był! Nie noszę tego bez powodu...a sekret jest mroczny. Obróciłem się jak błyskawica i wypiłem jego krew - powoli patrząc jak wije się w agonii. Ciepła posoka plamiła moje futro wzdłuż szyi i kapała na zieloną w popołudniowym słońcu zdeptaną trawę. Kiedy go w końcu wypuściłem zdałem sobie sprawę że wyglądam jakbym się wykąpał we krwi. Rana na łopatce krwawiła, ale nie groziło mi wykrwawienie się na śmierć. Reszta krwi była wrogów. Otrzepałem się. Ruszyłem przed siebie, nagle usłyszałem jakiś szmer rozmowy. Poznałem w nim głos szczeniaków choć nie rozróżniałem słów. Odwróciłem się w stronę dwójki młodych alf. Szczeniaki uciekły w stronę swojej jaskini, trudno później je dogonię. Nagle usłyszałem okrzyk bólu. Poznałem w nim głos Yǒnggǎn. Może potrzebuje pomocy? W końcu straciłem ją z oczu w trakcie walki. Pobiegłem w tamtym kierunku, przy zbieganiu z górki potknąłem się o powalone ciało jakiegoś wilka. Przekoziołkowałem przez krzaki aż na sam dół. Kiedy podniosłem się na łapy świat wirował jak na karuzeli. Potrząsnąłem głową, ale to ne wiele pomogło. Trochę chwiejnie pośpieszyłem Yǒnggǎn na ratunek. Moim oczom ukazał się straszny widok. Waderę całą we krwi trzymał za łapę bardzo szczupły, kremowy wilk, wielkości niedźwiedzia... Był tak szczupły, że wyglądał jakby był z samych kości. Jego nogi były bardzo długie, a oczy całe czarne, bez uczuć. Yǒnggǎn była tak słaba że nawet nie próbowała walczyć. Dostrzegłem jej oczach beznadziejność sytuacji i rozpacz. Wirowanie w mojej głowie ustało. Tymczasem tamten zaczął ciągnąć gdzieś waderę. Gdzie on ją ciągnie?! I po co?! Można się było domyślić że nie ma dobrych intencji...inaczej Yǒnggǎn by nie krzyczała ani nie miała takiego wzroku. Nie namyślając się dłużej z pełnym wściekłości warkotem rzuciłem się na tego wielkoluda. Obrócił się błyskawicznie i zasyczał jak rozgniewany kot w połączeniu z wężem. Jego oczy były bez wyrazu...jak nicość. Jego wzrok wręcz przytłaczał, uniruchamiał i ukazywał najgorsze scenariusze. Gdyby nie to że byłem w połowie skoku to może stał bym ja kołek warcząc tylko, a tak nie było już odwrotu. Wylądowałem tuż przed jego nosem. Ledwo moje łapy dotknęły ziemi a on już zaatakował z szybkością węża. Nie zdołałbym się poruszyć więc przeniosłem się cieniem na drugą stronę. Cofałem się powoli a on za mną podążał. Miałem pewien plan. Kiedy oddalił się trochę od Yǒnggǎn znikłem w cieniu. Pokazałem się tuż przy waderze w jej cieniu. Stanąłem nad nią dla ochrony i wysłałem falę. Zabije potwora o ile ma on krew. Na szczęście miał, padł na ziemię z tym samym spojrzeniem pełnym...nicości. Odetchnąłem z ulgą i spojrzałem na waderę. Jej pysk był wykrzywiony w niemym bólu.
- Zbiłeś go? - wychrypiała. Z jej ust wypłynęła stróżka krwi. Zmartwił mnie ten widok, jesteśmy oddaleni od głównych siedzib...no i czy tu jest medyk? Mam nadzieję, nie znam tutaj zbyt wielu wilków.
- Tak. Leż spokojnie zaraz zabiorę cię do jakiegoś medyka. -powiedziałem. Wziąłem ją najdelikatniej jak umiałem na grzbiet. Yǒnggǎn wzdrygnęła się kiedy jej rany otarły się o moje futro. Kończyny zwisały bezwładnie, jedna paskudnie wykręcona. Zacząłem truchtać ale szybko opadałem z sił. Mógł bym spróbować czegoś co nigdy nie robiłem...zobaczymy co z tego wyjdzie inaczej nigdy nie dowlokę się do watahy. Podszedłem do najgęstszego cienia w zasięgu wzroku, odetchnąłem i mocno trzymając Yǒnggǎn zagłębiłem się w ciemnej materii. Udało się! Wynurzyliśmy się razem tuż przed jaskinią maluchów. Oba siedziały tuż przed nią. Na nasz (albo mój) widok chciały uciekać, ale za nimi była skała.
- Czekajcie! Yǒnggǎn jest poważnie ranna! Musicie przyprowadzić jakiegoś medyka i alfę! - krzyknąłem w ich kierunku. Szczeniaki spojrzały na siebie i pobiegły. Nie wiedziałem tylko czy uciekają czy idą po pomoc. Miałem nadzieję że to drugie. Ułożyłem waderę na ziemi. Wilczyca otworzyła oczy, widać wcześniej miała je zamknięte.
- Dziękuję, myślałam że to już koniec. Te jego oczy... On zjada martwe wilki! - po policzkach popłynęły jej łzy.
- Spokojnie, wszystko będzie dobrze, jakoś z tego wyjdziesz a Sophi i Picallo pobiegli po pomoc. Wytrzymaj jeszcze trochę - szepnąłem do niej.
< Yǒnggǎn? Sophi? Pobiegliście po pomoc czy uciekliście? :3>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz