Zaraz po dołączeniu do watahy poszedłem na małą polankę. Był już wieczór, słońce powoli ukrywało się za horyzont. Nagle poczułem potrzebę by coś zapalić. A właściwie podpalić.
Rozejrzałem się wokół by sprawdzić czy nikt nie patrzy. Nikogo już nie było. Moon już poszła zostawiając mnie samego. Cicho podszedłem do małego krzaczka i podnosząc dwa kamienie cisnąłem iskrę wprost na roślinę. Pochuchałem w nią przez chwilę aż wreszcie krzak zaczął płonąć. Wiał wiatr i płomień robił ciekawy efekt.
Usłyszałem szelest. Na chwilę oderwałem wzrok od palącego się krzaka. Obok mnie siedziała jakaś wadera o brązowo-białym futrze i wpatrywała się z zainteresowaniem w ogień. Aż podskoczyłem.
- Co tu robisz? - zawarczałem.
- Siedzę, nie widać? - spytała wadera - Ale się wystraszyłeś... . Taki groźny a się mnie przestraszył... .
- Wcale że nie - powiedziałem ostro - Groźny to ja zaraz będę!
Ta wadera zaczęła mi działać na nerwy. Wyobraź sobie że chcesz pobyć sam a tu ktoś cię nawiedza. Byłem strasznie spięty obecnością wilczycy. Zacisnąłem zęby.
- Grozisz mi? - zaśmiała się wadera.
Przewróciłem tylko oczami, mając nadzieję, że sobie pójdzie. Ta jednak wciąż stała.
- Yǒnggǎn - mruknęła wadera wyciągając do mnie łapę. Ja ani drgnąłem. Nie lubię takich optymistów.
Syknąłem tylko coś pod nosem.
- Ja nie gryzę - uśmiechnęła się Yǒnggǎn.
- Poison - wychrypiałem niechętnie podając jej łapę - Po co tu przyszłaś?
<Yǒnggǎn?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz