sobota, 19 grudnia 2015

Od Anubisa - Opo Wojenne

Szał bitewny powoli opadł (wystarczyło tylko rozszarpać kilkanaście istnień, nie panując nad sobą i nie wiedząc czy wgryzasz się we wroga czy przyjaciela). Oblizałem się po pysku, który był cały w krwi. Mojej i moich przeciwników. Stanąłem w lekkim rozkroku, czkając na kolejną falę czarnych istot, która pochłonie mnie niczym tsunami, a ja będę musiał mieć szczęki dosłownie wszędzie byle tylko przeżyć. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Warknąłem. Czyżbym przedstawiał sobą tak mizerny obraz, że podwładni Basiora uważają mnie już za trupa? Staksowałem wzrokiem okolicę i aż uniosłem brwi ze zdumienia. Czarne istoty ... uciekały. Przerywały walkę i z okropnymi krzykami bólu, słaniając się na nogach, jakby były pijane i uciekały w głąb lasu, ślizgając się na wilczej krwi... Czy to prawda? A może to mi się śni, podczas gdy ja leżę w jakiejś kępie traw, a dookoła mnie trwa walka?  Potrząsnąłem łbem. Nie to się jednak dzieje naprawdę! Na pyska ocalałych, malował się wyraz zdumienia i ulgi, a po chwili zaczęły pojawiać się nieśmiałe uśmiechy.
- Wygraliśmy, naprawdę wygraliśmy. - powiedziałem do siebie jak jakiś wariat, co gada w próżnię, a potem wyszczerzyłem się jednym z moich uśmiechów, które można było określić jako radosno - sadystyczne. Ciężko dyszałem, ale nie obchodziło mnie ani to, ani świadomość, że drżą mi łapy, a oczy nabiegły mi krwią. Zwycięstwo, prawdziwe zwycięstwo, nie takie jaki opowiadają matki szczeniętom na dobranoc, nie takie jakie opisują kroniki i na pewno nie takie jakiego doświadczyłem w ciągu moje życia. To było całkiem nowe, cudowne doświadczenie. Euforia, którą czujesz w środku, rosnąca z każdą chwilą, aż w końcu rozsadza cię od środka i nie możesz stłumić jej dłużej w sobie. Właśnie tak się czułem, a euforia doskonale wiedziała jak ze mnie wyjść. Uniosłem głowę ku górze i zawyłem. Mój głos był dźwięczny i przepełniony radością, powoli dołączyły do niego inne. Najpierw nieśmiałe i ciche, a później coraz głośniejsze i pewniejsze, rozbrzmiewające wśród leśnych drzew. Jesteśmy wilkami! Zdawały się mówić. I nikt nas nie pokona, a nasze dziedzictwo pozostanie w leśnej głuszy na wieki! Jesteśmy Watahą Krwawego Szafiru! Z początku cieszyłem się jak wariat, wyjąc ile sił w płucach. Eforia jednak opadła i choć inni nadal wyli, ja odłączyłem się od wspólnej pieśni. O głowę obijała mi się jedna myśl. Nie słyszałem głosu Yǒnggǎn! Rozejrzałem się dookoła, jakby wadera miała zaraz wyłonić się z zarośli. To jednak nie nastąpiło ... A jeśli coś jej się stało? Coś bardzo poważnego? A jeśli to ja w swoim szaleństwie coś jej zrobiłem? Krwistoczerwone ślepia odrobinę przygasły, a ciężar winy i poczucia odpowiedzialności prawie przygniótł mnie do ziemi. Powinienem być bardziej odpowiedzialnym dowódcą ... i przyjacielem. Zerwałem się z miejsca i zacząłem biec przed siebie - nie wiedziałem gdzie leży martwa czy żywa Yǒnggǎn, ale musiałem ją znaleźć! Ominąłem łukiem zbiegowisko szczęśliwych wilków, w miejscu gdzie toczyła się najbardziej zażarta walka. Odprowadziły mnie zdziwione spojrzenia. Nie zwróciłem na nie uwagi. Biegłem dalej, węsząc w poszukiwaniu nuty znajomego zapachu. Nagle do moich nozdrzy dotarł zapach ozon i krwi. Bardziej instynktownie niż umyślnie skręciłem w tamtą stronę, rozwijając pełną prędkość. Wiedziałem, że tam jest Yǒnggǎn. Wiedziałem, że muszę do niej dotrzeć. Wiedziałem ... a może czułem, może to instynkt, albo jeszcze gorzej - moja wyobraźnia? Nie obchodziło mnie to w tej chwili, biegłem pełnym pędem, omijając drzewa i nie patrząc pod łapy, które ledwo trzymały się w mokrej od krwi i roztopionego śniegu trawie. Nagle natrafiałem na jakąś przeszkodę o którą zawadziłem łapą. Ta zgięła się w pół, a ja zrobiłem przewrót w przód i wylądowałem na śliskiej trawie. Spojrzałem z wyrzutem na to co z początku wziąłem za przewrócony pień drzewa, albo głaz. Moje oczy rozszerzyły się, gdy okazało się, że nie jest to żadna z tych rzeczy. Z przerażeniem rozpoznałem znajomy pysk i puste oczy, patrzące się w przestrzeń przed sobą ... Desna. Nie sposób było dostrzec jej zazwyczaj śnieżnobiałego futra z pod masy krwi i błota. Niebieskie oczy, bez wyrazu, utkwiła gdzieś przed sobą. Pysk nadal miała pół - otwarty, jakby w próbie ugryzienia wroga. Z rozszarpanej szyi, powoli wypływały ostatnie krople krwi. Przełknąłem ślinę i podniosłem się, chwiejnie na łapy, potrząsając głową, jakbym mówił: To nie może być prawda! Zamiast tego mruknąłem coś co brzmiało jak wycharczane "nie". Cofnąłem się i mało brakowało, a poślizgnął bym się na czyjejś krwi. Spojrzałem z przerażeniem w tamtą stronę. Czyja to krew? Wroga czy przyjaciela? Oczy zwilgotniały, a źrenice pomniejszyły się do rozmiarów maleńkich szparek. Zawróciłem i uciekłem. Jestem tchórzem, szczeniakiem, którzy korzy się przed śmiercią, ale nie mogłem dużej patrzeć na nic niewidzący pysk szamanki. W głowie huczało mi tylko jedno słowo - jedna myśl "nie". Musiałem znaleźć Yǒn! Musiałem! A jeśli ona nie żyje? Jeśli tak jak Desna, leży z rozszarpanym gardłem? Nie, nie, nie. Zaczynałem popadać w obłęd. Łapy ślizgały mi się na podłożu, a ja biegłem za nikłym zapachem ozonu. Nie dopuszczałem do siebie zwątpienia, a może już zwątpiłem i był to pusty bieg, byle tylko uciec od prawdy? Wypadłem z pomiędzy, połamanych przez jakąś dużą istotę krzaków i ujrzałem, zakrwawione, nieruchome ciało. Dopadłem do niego w dwóch skokach. Brązowo - kremowej sierści i znajomego kształtu nie dało się z niczym pomylić, podobnie jak charakterystycznego zapachu.
- Yǒnggǎn! - krzyknąłem, a w moich oczach zebrały się łzy. Zwiesiłem łeb nad ciałem wadery. Nagle dotarło do mnie, że jej klatka piersiowa unosi się w regularnych odstępach. Moje uszy skierowały się do przodu. Yǒnggǎn nie tyle oddychała, ale robiła to równo i głęboko. Czyli nie kona i jest szansa, że z tego wyjdzie. Rozpłakałem się z ulgi, a także ze wstrzymywanego smutku, żalu, gniewy, goryczy i szczęścia. Zupełnie jakbym był małym szczeniakiem, a moje słone łzy kapały na zakrwawioną sierść, powoli zmywając z niej krew.

THE END

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz