- Wygraliśmy, naprawdę wygraliśmy. - powiedziałem do siebie jak jakiś wariat, co gada w próżnię, a potem wyszczerzyłem się jednym z moich uśmiechów, które można było określić jako radosno - sadystyczne. Ciężko dyszałem, ale nie obchodziło mnie ani to, ani świadomość, że drżą mi łapy, a oczy nabiegły mi krwią. Zwycięstwo, prawdziwe zwycięstwo, nie takie jaki opowiadają matki szczeniętom na dobranoc, nie takie jakie opisują kroniki i na pewno nie takie jakiego doświadczyłem w ciągu moje życia. To było całkiem nowe, cudowne doświadczenie. Euforia, którą czujesz w środku, rosnąca z każdą chwilą, aż w końcu rozsadza cię od środka i nie możesz stłumić jej dłużej w sobie. Właśnie tak się czułem, a euforia doskonale wiedziała jak ze mnie wyjść. Uniosłem głowę ku górze i zawyłem. Mój głos był dźwięczny i przepełniony radością, powoli dołączyły do niego inne. Najpierw nieśmiałe i ciche, a później coraz głośniejsze i pewniejsze, rozbrzmiewające wśród leśnych drzew. Jesteśmy wilkami! Zdawały się mówić. I nikt nas nie pokona, a nasze dziedzictwo pozostanie w leśnej głuszy na wieki! Jesteśmy Watahą Krwawego Szafiru! Z początku cieszyłem się jak wariat, wyjąc ile sił w płucach. Eforia jednak opadła i choć inni nadal wyli, ja odłączyłem się od wspólnej pieśni. O głowę obijała mi się jedna myśl. Nie słyszałem głosu Yǒnggǎn! Rozejrzałem się dookoła, jakby wadera miała zaraz wyłonić się z zarośli. To jednak nie nastąpiło ... A jeśli coś jej się stało? Coś bardzo poważnego? A jeśli to ja w swoim szaleństwie coś jej zrobiłem? Krwistoczerwone ślepia odrobinę przygasły, a ciężar winy i poczucia odpowiedzialności prawie przygniótł mnie do ziemi. Powinienem być bardziej odpowiedzialnym dowódcą ... i przyjacielem. Zerwałem się z miejsca i zacząłem biec przed siebie - nie wiedziałem gdzie leży martwa czy żywa Yǒnggǎn, ale musiałem ją znaleźć! Ominąłem łukiem zbiegowisko szczęśliwych wilków, w miejscu gdzie toczyła się najbardziej zażarta walka. Odprowadziły mnie zdziwione spojrzenia. Nie zwróciłem na nie uwagi. Biegłem dalej, węsząc w poszukiwaniu nuty znajomego zapachu. Nagle do moich nozdrzy dotarł zapach ozon i krwi. Bardziej instynktownie niż umyślnie skręciłem w tamtą stronę, rozwijając pełną prędkość. Wiedziałem, że tam jest Yǒnggǎn. Wiedziałem, że muszę do niej dotrzeć. Wiedziałem ... a może czułem, może to instynkt, albo jeszcze gorzej - moja wyobraźnia? Nie obchodziło mnie to w tej chwili, biegłem pełnym pędem, omijając drzewa i nie patrząc pod łapy, które ledwo trzymały się w mokrej od krwi i roztopionego śniegu trawie. Nagle natrafiałem na jakąś przeszkodę o którą zawadziłem łapą. Ta zgięła się w pół, a ja zrobiłem przewrót w przód i wylądowałem na śliskiej trawie. Spojrzałem z wyrzutem na to co z początku wziąłem za przewrócony pień drzewa, albo głaz. Moje oczy rozszerzyły się, gdy okazało się, że nie jest to żadna z tych rzeczy. Z przerażeniem rozpoznałem znajomy pysk i puste oczy, patrzące się w przestrzeń przed sobą ... Desna. Nie sposób było dostrzec jej zazwyczaj śnieżnobiałego futra z pod masy krwi i błota. Niebieskie oczy, bez wyrazu, utkwiła gdzieś przed sobą. Pysk nadal miała pół - otwarty, jakby w próbie ugryzienia wroga. Z rozszarpanej szyi, powoli wypływały ostatnie krople krwi. Przełknąłem ślinę i podniosłem się, chwiejnie na łapy, potrząsając głową, jakbym mówił: To nie może być prawda! Zamiast tego mruknąłem coś co brzmiało jak wycharczane "nie". Cofnąłem się i mało brakowało, a poślizgnął bym się na czyjejś krwi. Spojrzałem z przerażeniem w tamtą stronę. Czyja to krew? Wroga czy przyjaciela? Oczy zwilgotniały, a źrenice pomniejszyły się do rozmiarów maleńkich szparek. Zawróciłem i uciekłem. Jestem tchórzem, szczeniakiem, którzy korzy się przed śmiercią, ale nie mogłem dużej patrzeć na nic niewidzący pysk szamanki. W głowie huczało mi tylko jedno słowo - jedna myśl "nie". Musiałem znaleźć Yǒn! Musiałem! A jeśli ona nie żyje? Jeśli tak jak Desna, leży z rozszarpanym gardłem? Nie, nie, nie. Zaczynałem popadać w obłęd. Łapy ślizgały mi się na podłożu, a ja biegłem za nikłym zapachem ozonu. Nie dopuszczałem do siebie zwątpienia, a może już zwątpiłem i był to pusty bieg, byle tylko uciec od prawdy? Wypadłem z pomiędzy, połamanych przez jakąś dużą istotę krzaków i ujrzałem, zakrwawione, nieruchome ciało. Dopadłem do niego w dwóch skokach. Brązowo - kremowej sierści i znajomego kształtu nie dało się z niczym pomylić, podobnie jak charakterystycznego zapachu.
- Yǒnggǎn! - krzyknąłem, a w moich oczach zebrały się łzy. Zwiesiłem łeb nad ciałem wadery. Nagle dotarło do mnie, że jej klatka piersiowa unosi się w regularnych odstępach. Moje uszy skierowały się do przodu. Yǒnggǎn nie tyle oddychała, ale robiła to równo i głęboko. Czyli nie kona i jest szansa, że z tego wyjdzie. Rozpłakałem się z ulgi, a także ze wstrzymywanego smutku, żalu, gniewy, goryczy i szczęścia. Zupełnie jakbym był małym szczeniakiem, a moje słone łzy kapały na zakrwawioną sierść, powoli zmywając z niej krew.
THE END
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz