Z niechęcią ruszyłam dalej w poszukiwaniu reszty watahy, zostawiając Anubisa na pastwę losu, mimo że on sam chciał, abym go zostawiła i poszukała reszty watahy. Włóczyłam obolała nogą, w której ciągle czułam ból. Wróciłam w miejsce, gdzie pokonałam pierwszego wroga i znalazłam mój łuk. Podniosłam go i nasłuchując, podreptałam dalej.
Chociaż była jesień, spróbowałam posadzić wokół mnie parę małych kwiatków, by mój i ich zapach zmieszał się w jedno, aby trudno było mnie wyczuć. Udało się (chyba).
Trochę maszerowałam, odzyskując częściowo siły. Wyczułam obcy zapach i ujrzałam wroga nade mną. Dwa mroczne orły leciały na mnie z ukosa. Przestraszyłam się, bo nigdy nie strzelałam do latającego celu. Nigdy się nie nauczyłam. Myślicie, że tak łatwo zabić orła? Dla mnie to nie było takie łatwe.
Ptaki były bliżej. Przerażona wystrzeliłam jedną strzałę i trafiłam w jednego. Drugi się nie zatrzymywał, przyspieszył tylko lot. Był już prawie przy mnie, gdy zdecydowałam się na improwizacje i wbiegłam w gęste drzewa. Niestety ten skręcił za mną. Robiłam szybkie zwroty między drzewami i omijałam je szerokim slalomem. Kątem oka zauważyłam malutką norkę. Może i to nie było zbyt mądre, ale postanowiłam w nią wbiec. Oczywiście, jeżeli zdążę. Ptak leciał jeszcze szybciej. A do norki zostało jeszcze z dwadzieścia metrów. No dobra, piętnaście. Teraz tylko dziesięć. Zdążę. Siedem metrów. Nie dam rady. Trzy metry. Szybciej. Dwa. Jeden. Skacz, Scarlet!
Wykonałam dłuuugi skok i wciągnęłam brzuch. Uderzyłam w coś nosem. Aha, koniec norki. Skuliłam się, napięłam łuk i cichutko zawyłam. Teraz byłam ciekawa, czy potwór będzie taki głupi i wleci w pułapkę. Chyba się udało. Kiedy tylko orzeł znalazł się metr ode mnie, moja strzała przeszyła jego klatkę piersiową. Zabity ptak upadł na trawę. Ostrożnie wypełzłam z norki (znowu musiałam wciągnąć brzuch), a że byłam głodna, podeszłam do zabitego ptaszka i wgryzłam się w jego brzuch. Poczułam potwornie słone i miękkie mięso i natychmiast pożałowałam tej decyzji. Z trudem wyplułam mięso. Pewnie do końca dnia będę miała zapach tego obrzydlistwa.
Zmęczona ucieczką i ciągle głodna przystanęłam pod drzewem. Straciłam nadzieje że znajdę coś do żarełka w pobliżu. Zaczęłam rozmyślać, gdzie jest reszta mojej watahy. Przed rozpoczęciem wojny nie zdążyłam poznać terenu watahy, więc nie za bardzo wiedziałam, gdzie jestem. Jedynym rozwiązaniem było zdanie się na węch. Poczułam nowy zapach. Ruszyłam w jego stronę, twierdząc, że to przyjaciel. Ale tym razem węch mnie zawiódł. Wpadłam prosto na czarnego ogiera, sługusa basiora cienia. Koń stanął dęba i kopnął mnie w szczękę. Jak najszybciej podniosłam się i po chwili znowu musiałam uciekać, bo przez przypadek upuściłam wtedy łuk. miałam nadzieję, że uda mi się zrobić małe kółeczko i złapać łuk. Ale na razie sprintowałam ile wlezie, bo ogier ruszył za mną GALOPEM.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz