Jeden oddech. Jeden szybki ruch. Jedno ugryzienie. Jeden krok w tył. I tak cały czas. Po chwili oglądałam zakrwawionego i rannego przeciwnika. Oddałam mu za ostatnie rany, więc spokojnie mogłam zniknąć. Odbiegłam od tamtego miejsca blisko trzysta metrów, szukając wzrokiem Scarlet, Anubisa, albo kogokolwiek, kto należał do WKS. Przebyłam kolejne pół kilometra, klucząc między walczącymi, aż dostrzegłam to, czego zdecydowanie nie chciałam ujrzeć. Anubis stał na śniegu, który nie wiem skąd się tam wziął, otoczony kręgiem czarnych istot, wiernych sług Basiora Ciemności, bezlitosnych, ale chwilami słabych. Po chwili rzuciły się na niego. Jednak czarny basior z łatwością odparł ich atak, szarpał ciała i miażdżył kości. Po pokonaniu tych kilkunastu zwierząt oblizał ubrudzony szkarłatną krwią pysk. Wtedy na pole bitwy wbiegło ni stąd, ni zowąd stadko białych saren. Wzięłam to za dobry znak. Jednak następne sekundy zamroziły mi krew w żyłach. Anubis rzucił się na grupę biegnących kopytnych, za nim pognało dwóch wrogich wojowników. Łapy miałam jak z ołowiu, nie potrafiłam się ruszyć, postąpić choćby kroku, dane mi było tylko patrzeć na zagładę niewinnych zwierząt i sług przeciwnika. Mogłoby to tak trwać niemal w nieskończoność, gdybym nie dostrzegła, jak Anubis przygotowuje się do ataku na kilkudniowe sarniątko, również śnieżnobiałe. To przebrało miarkę. Przecież miało ono jeszcze przed sobą całe życie… Pobiegłam w tę stronę tak szybko, jak jeszcze nigdy nie biegłam. Złapałam sarnę w biegu, tuż przed nosem Gammy. Odbiegłam jak najdalej od tamtego miejsca. Przypłaciłam co prawda to posunięcie raną na łapie, ale uratowałam jedno istnienie. Wbiegłam w las, by po jakimś czasie odnaleźć kilka zbitych krzaków. Tam zostawiłam białe sarniątko, bardziej, niestety, nie mogłam mu w tamtej chwili pomóc. Trzeba było wracać na pole walki, co też zrobiłam. Dostrzegłam słonia, jakiegoś centaura, kajmana, koalę i takie tam stworzenia. Jeszcze tylko brakowało hipokampa i byłby komplet. Wtedy ujrzałam (aż chce mi się powiedzieć konia szachowego) czarnego jednorożca ze skrzydłami, a może pegaza z rogiem, trudno określić. On również miał te dziwne zielone oczy, które, na moje szczęście czy nieszczęście, zobaczyły akurat mnie. Koń wspiął się na tylne nogi, a potem ruszył ostrym galopem prosto w moją stronę. Otoczyła mnie psychobariera, ale przecież mój przeciwnik również znał czary. Przecież w końcu jest od czegoś to coś, co ma na głowie. I rzeczywiście, po chwili wystrzelił ku mnie fioletowo-różowy promień, który odbił się od bariery i niemal trafił rykoszetem tego skrzydlatego z rogiem. Wtedy czarny ogier zmienił kształt i stał się olbrzymim smokiem, następnie zionął we mnie ogniem, a kiedy to nie podziałało, usiłował mnie zdeptać – nic z tego, choć moja osłona troszkę na tym ucierpiała. Zwierz przybrał szybko zwyczajną, o ile się nie mylę, postać i przyjrzał mi się uważnie. Czujne, zielone oczy z zapałem śledziły każdy mój ruch, z uwagą oglądały każdy włos i zapamiętywały każdy szczegół. Nie byłam stworzeniu dłużna. W końcu zaczynało mi się nudzić. Ile tu jeszcze będziemy stać, gapiąc się na siebie!? Jak na zawołanie koń zrobił nagły wypad do przodu, ale jego róg odbił się od mojej psychobariery, przez co skręcił głowę w bok. Wykorzystałam okazję i wgryzłam się w szyję zwierzęcia. Nie minęły dwie sekundy, a poczułam nagłe szarpnięcie i upadłam na ziemię. Przewróciłam się na drugi bok i wstałam, chcąc uniknąć stratowania przez kopyta ogiera. Skoczyłam w jego stronę, poczułam nagły chłód i stanęłam w pół skoku. Przez chwilę unosiłam się w powietrzu, a potem spadłam, boleśnie się przy tym obijając. Kilkugodzinna walka wyczerpała ze mnie siły. Przymknęłam oczy i zaczęłam rozmyślać, czy polegnę tutaj, pokonana, zamiast pomóc innym? Pewnie i tak przegramy, więc na cóż mój wysiłek. Wróg jest silniejszy. „This is the end of all hope”. Ale wtedy w moim sercu zakwitła nowa nadzieja. Do mojej świadomości nareszcie dotarła myśl, że możemy to wygrać, że wszystko będzie dobrze. Któż powiedział, że sprawa jest z góry przesądzona? Wygram tę walkę, a wataha wygra wojnę, damy radę. Otworzyłam oczy i stanęłam naprzeciw konia.
- Chcesz się bawić w magiczne sztuczki, tak? – wycedziłam z złością. – Proszę bardzo, chętnie się pobawię.
Wzory na moim futrze zaczęły świecić, rozlewając wokół błękitną łunę. Oczy pozostawiały dziwne smugi w tym samym kolorze, nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Zaatakowałam konia, on odsunął się przerażony, jednak nie mógł uniknąć rany. Pod gradem zadawanych z coraz większą szybkością i celnością uciekł, zostawiając mnie samą. Pobiegłam przed siebie, na chybił trafił wybierając kolejnego przeciwnika. Ofiarą padł olbrzymi tygrys, zdziwiony atakiem z pozoru tak małej istotki. Jak się domyślałam, pokonywał on zazwyczaj przeciwników używając siły fizyczne, jednak w sprawach dotyczących psychiki był co najwyżej amatorem. Nie potrafił osłonić się przed atakiem umysłowym, nakazałam mu stać bez ruchu pięć sekund. Tyle czasu w zupełności mi wystarczyło, by zranić go porządnie w łapę i wdrapać się na jego grzbiet. Przygotowałam się do zadania ostatecznego ciosu. Nie wiem jak to się stało, ale spojrzałam w górę. Ciemne chmury rozwarły się, ukazując księżyc i upstrzone gwiazdami niebo. Przez powstałą w ten sposób szczelinę przeleciał biały gołąb, a moje futro musnął wiatr. W świetle księżyca wzory wyglądały jeszcze dziwniej i zarazem… magicznie. Dostałam znak, mam wybór. Miejmy nadzieję, że dobrze zrobiłam… Zeskoczyłam z grzbietu czarnego zwierzęcia, spojrzałam na nie i wyszeptałam jedno słowo:
- Odejdź.
Tygrys spojrzał na mnie, a potem odwrócił się i spokojnie ruszył na poszukiwanie innej ofiary. Wzięłam kilka głębokich wdechów. Musiałam sobie wszystko spokojnie poukładać, a do jasnego myślenia niezbędna jest odpowiednia ilość tlenu. Wzory na moim futrze świecą, co samo w sobie jest dziwne, potem widzę białego gołębia, a na końcu tygrys słucha mojego polecenia. Nic z tego nie rozumiem, a podejrzewam, że nie ja jedna. Ale jak na razie jeszcze nie wygraliśmy. Trzeba poszukać nowego przeciwnika.
C.D.N.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz